Główna » Wpisy » Historie ludzi

Julia - historia jednego pokolenia
28-03-2014, 21:50

Urodziłam się na początku lat osiemdziesiątych, w miejscowości na wschodzie Polski. Jako najstarsze z czworga dzieci, nie wspominam mojego dzieciństwa szczególnie dobrze. Rodzice nie należeli do szczęśliwych małżeństw, więc kłótnie i nerwowa atmosfera były standardem. Żyliśmy dość skromnie, głównie z pieniędzy zarobionych przez mamę, tata najczęściej zajmował się prowadzeniem swoich „biznesów” – były to działalności gospodarcze oparte na jego pasjach, nie przynoszące zbytnio dochodów. Od zawsze tata deklarował się jako ateista, choć nigdy nie odbyliśmy rozmowy na tematy religijne – unikał tego tematu jak ognia. Mama była gorliwą katoliczką, która samodzielnie czytała Biblię i zastanawiała się nad tym, co czyta. Podczas głoszenia od drzwi do drzwi głosiciele ŚJ pozostawili mojemu tacie książkę o ewolucji, którą przyjął z grzeczności. Jednakże głosicielki odwiedziły nas ponownie, tym razem zaczynając dyskusję z mamą, która momentalnie bo w ciągu 3 miesięcy od pierwszego spotkania podjęła decyzje o tym, że zostanie ŚJ. Miałam wtedy 10 lat, Polska wkroczyła w okres transformacji, mama straciła pracę (po urodzeniu czwartego dziecka nie miała gdzie wrócić po urlopie wychowawczym), a nasz standard życia bardzo się obniżył. Po poznaniu „prawdy” tata nie potrafił pogodzić się ze zmianami, które zaszły w życiu naszej rodziny, zaczął podnosić ręce na mamę oraz na nas, co spowodowało z jej strony wszczęcie postępowania rozwodowego. Rodzice rozwiedli się, jednak zamieszkiwaliśmy wspólnie przez kolejnych parę lat – głównie z przyczyn mieszkaniowych, tata po prostu nie miał się gdzie wyprowadzić. Sytuacja w domu nie sprzyjała mojemu harmonijnemu rozwojowi, ani rozwojowi mojego rodzeństwa. Problemy finansowe rodziny, wieczna wojna między rodzicami, rywalizacja z rodzeństwem spowodowały, że lgnęliśmy do zboru szukając tam ostoi i zrozumienia. Dość szybko i mocno zaangażowałam się w życie zboru i zostałam głosicielką. Ochrzczona zostałam w wieku lat 15. Mimo młodego wieku byłam bardzo rozwiniętą umysłowo i emocjonalnie osobą, dodatkowo moje zainteresowania oscylowały w kręgu nauk humanistycznych, co ułatwiło mi działalność w zborze (punkty, głoszenie itp.). Od zawsze byłam mocno niepokorna i poruszałam się swoimi ścieżkami wystawiając cierpliwość mamy na wiele prób. Jak na warunki zborowe nawet – byłam grzeczną nastolatką. W zborze przestawałam w towarzystwie osób dużo starszych ode mnie (20-30 latków), którzy o dziwo nie tylko mnie tolerowali ale i lubili. Miałam również przyjaciółkę zborową , która angażowała się w życie zboru, mając również sporo znajomości w „świecie”. Ja jednak nie miałam takowych w ogóle – moje życie istniało tylko na płaszczyźnie organizacji oraz szkoły. Fakt faktem – nigdy nie byłam osobą która miała „plan studium” czy „plan czytania Biblii”, zdając te sprawy na karb natchnienia i pochłaniając wiele lektur poprzetykanych raz na jakiś czas Strażnicami. Aby oddać nieco atmosferę domu, w którym mama była fanatycznie za WTS, przytoczę tu dwie sytuacje. W 7 klasie szkoły podstawowej czytaliśmy lekturę szkolną „Szatan z siódmej klasy”. A że uwielbiam czytać, pochłaniałam równie i lektury. Mama moja jednak stwierdziła, że czytam niechrześcijańską książkę i dostałam lanie. Nota bene – książka opowiada o „szatanie”, tzn. chłopcu-rozrabiace. Inna sytuacja – powtarzająca się cyklicznie – dotyczyła mego brata, trzeciego z naszej czwórki. Od zawsze przysypiał na zebraniach jako dziecko. Będąc już nastoletnim chłopakiem często był budzony przez moją matkę w celu przeczytania fragmentu z Biblii. Nie robiła tego bynajmniej delikatnie… Moim największym marzeniem było więc wyrwać się z domu.

W tym miejscu historii następuje zwrot nr 1. Od dziecka miałam bardzo sprecyzowane plany życiowe – szkoła, potem małżeństwo. I miałam swoich upatrzonych faworytów w tym względzie. A że jestem osobą realizującą swoje plany i konsekwentnie zdążającą do celu, usidliłam faworyta 

Jakoś tak wyszło, że z moim mężem zakochaliśmy się w sobie w wieku lat nastu. Oboje pochodząc z rozbitych rodzin rozumieliśmy swoje problemy. Oczywiście byliśmy tępieni w zborze ogromnie. Zakaz spotkań, zakaz wspólnego wychodzenia w służbę oraz inne ograniczenia ze strony wujków wcale nas nie zraziły do siebie. Wprost przeciwnie – widząc, że zarówno rodzice („jesteście za młodzi”) jak i zbór („jesteście za młodzi” oraz „dajecie zły przykład”) są przeciw, solidaryzowaliśmy się jeszcze bardziej w swoich planach i działaniach, nie robiąc sobie zbyt wiele z ograniczeń. Po prostu zeszliśmy do podziemia. Zarówno rodzice, jak i zbór zostali jasno powiadomieni co do naszych planów małżeńskich (cóż – z ust piętnastoletniej dziewczynki takie słowa może nie brzmią poważnie, były jednak jak najbardziej serio). Zostali też powiadomieni o tym, że po maturze zamierzamy się pobrać. Jednocześnie oboje udzielaliśmy się w zborze, spotykając się też praktycznie codziennie po kryjomu na „randkach”. Rodzice męża w końcu zaakceptowali taki stan rzeczy, moja mama natomiast nigdy tego nie uczyniła. Otrzymawszy zaproszenie na nasz ślub, nie była rozpromienioną matką panny młodej. Także bez błogosławieństwa moje mamy niestety, pobraliśmy się zaraz po maturze. W domu pozostało moje młodsze rodzeństwo. Rok przed moim ślubem moi rodzice również pobrali się – ponownie. Zamieszkiwanie pod wspólnym dachem pomimo rozwodu rodziło wiele napięć między nimi, pewnie też natury seksualnej, a moja mama była przykładną chrześcijanką. Sami rozumiecie… 

Jakoś również w czasie naszej nauki szkolnej, wykluczona została matka mojego męża. Nastąpiło to w wyniku nawiązania bliskiej znajomości z mężczyzną „ze świata”. Nigdy nie odwróciliśmy się od mamy, nie oceniając również jej postępowania, choć przez wiele lat co parę miesięcy mieliśmy wizyty starszych dotyczące potrzeby ograniczenia kontaktów z mamą. Byliśmy jednak regularnymi gośćmi u niej oraz ona u nas. Nasze stosunki były naprawdę poprawne. Wizyty starszych były frustrujące – najpierw dotyczyły przez kilka lat naszego spotykania się, moich zbyt krótkich spódnic (które były naprawdę grzeczne), a potem dotyczyły konieczności ograniczenia kontaktów z mamą. Stres jaki wywoływało u mnie zbliżanie się do mnie starszych i słowa „chcemy Was odwiedzić” były dla mnie bardzo nieprzyjemne. Jednocześnie wyraźnie dało się zauważyć osłabnięcie wiary brata mojego męża, czyli mego szwagra. Łączyliśmy to z wypaleniem (dużo obowiązków zborowych + depresja) i staraliśmy się pomagać w miarę naszych możliwości. Na półce z książkami pojawiły się publikacje „odstępcze”, jednak nigdy nie sięgaliśmy po nie, nauczeni, że to parzy…

W tym ostatnim roku szkoły, roku naszej matury, miało też miejsce pamiętne dla nas wydarzenie. Kolega z klasy mojego męża dwa miesiące przed maturą popełnił samobójstwo. Chłopak ten – bardzo religijny katolik, uczęszczający na spotkania religijne oraz oazowe – powiesił się na drzewie w lesie. Nie byliśmy zbyt zaprzyjaźnieni akurat z nim, zdarzyło nam się jednak na jakiś wspólnych wypadach z klasą męża porozmawiać parę razy na tematy religijne. Pewne jest jedno – chłopak poszukiwał. Być może prawdziwej religii, na pewno szukał sensu życia. Wydarzenie to zapadło mi w pamięć i teraz z perspektywy moich doświadczeń i obserwacji ludzi, którzy mają problemy z tożsamością swojej osoby oraz z odnalezieniem celu, sensu, kotwicy życia, wydaje mi się ważne w kontekście dalszych wydarzeń.

Po ślubie wynajęliśmy mieszkanie, pracowaliśmy i podjęliśmy naukę w szkole wyższej. Weszliśmy w wir codziennego życia. Żyjąc najpierw w rodzinie podzielonej pod względem religijnym i wchodząc w związek o wspólnych podstawach religijnych przeżyłam szok. Mój mąż nie chciał prowadzić „studium rodzinnego”. Od zawsze go to po prostu męczyło. Kilka lat walczyłam w tym temacie, podobnie jak w kilku innych newralgicznych sprawach (bronił się też rękami i nogami przed „przywilejami”). Nie bardzo mogłam pojąć, że on nie chce tego robić! Może ja jakoś szczególnie też się nie paliłam…  ale uważałam że TAK TRZEBA. Nie mając wyrobionego „normalnego” wizerunku rodziny nie wiedziałam, jak ona powinna wyglądać naprawdę. „Idealistyczne” wzorce przekazywane ŚJ w Strażnicy są – jak dla mnie – mocno naciągane.

Mija kilka lat, nasza aktywność w WTS jest dość duża, aczkolwiek mamy sporo znajomych również poza zborem – dzięki studiom, kontaktom w pracy ale również utrzymywanym przyjaźniom ze szkoły średniej. Prawda – osobą ciągnącą za uszy naszą rodzinę ku zborowi i życiu zborowemu jestem ja, ale mąż nie widzi w tym nic złego. I tak sobie egzystujemy. Wiele czasu poświęcamy na pracę zawodową, nadal będąc przykładnym małżeństwem oraz przykładnymi głosicielami. Po paru latach od ślubu przychodzi na świat nasze pierwsze, wyczekiwane dziecko. Mamy pracę, mieszkanie, stabilną sytuację, dobre relacje z rodziną oraz ze sobą, mamy religię w która wierzymy, choć ludzie są jacy są i niektórzy starsi nas drażnią.

Następuje jednak zwrot nr 2. Córka okazuje się ciężko chora. Indolencja lekarzy w okolicy doprowadza do sytuacji, że leczenie przedłuża się o kolejne miesiące – bez rezultatów. Jednak dzięki naszemu realistycznemu podejściu do rzeczywistości, intuicji oraz kontaktom uruchomionym przez kilka życzliwych osób z WTS, wychodzimy zwycięsko z tego boju. Zmieniamy ośrodek leczenia córki, lekarza prowadzącego oraz metodę leczenia dziecka. Emocjonalnie radzimy sobie doskonale – wierząc w maksymę „co mnie nie zabije to mnie wzmocni”. Dzięki pracy męża, zasiłkowi z MOPS, rodzicom oraz pomocy kilku ŚJ udaje nam się jakoś przetrwać finansowo. Jak dawniej – dążąc do wspólnego celu – umacniamy swoje małżeństwo. Jedyny feler – jakoś brak wsparcia duchowego ze strony zboru. Nasz macierzysty zbór nie umie odnaleźć się w tej sytuacji i tak naprawdę poza słowami „wszystko będzie dobrze” -  których nienawidzę – nie zapewnia wsparcia. Naprawdę w ciągu kilku lat leczenia córki, będąc w skrajnie złej sytuacji również materialnej, dosłownie kilka razy usłyszałam: ”w czym mogę ci pomóc?” Jedyne na co było stać to poklepanie po ramieniu na zebraniu. Jakoś mało…. W ferworze walki o zdrowie, a czasem nawet życie córki, nie zastanawiamy się nad tym zbytnio.

Ośrodek w którym leczyliśmy córkę mieści się na Śląsku, w dużym skupisku braci związanych z Komitetami Łączności ze Szpitalami [KŁS]. Wszystko jest tam inne. Począwszy od zachowania braci, prowadzenia zebrań, a skończywszy na pomocy takim osobom jak my – pomieszkującym na podłogach w szpitalach, przy łóżkach swoich dzieci. Szczególnie pamiętna i dająca dużo do myślenia wydaje się wizyta brata Stawskiego z Nadarzyna w naszym szpitalu. Nie byliśmy umówieni ani uprzedzeni o jego wizycie. Pewnego dnia zjawia się, przedstawia i zaczynamy rozmawiać. Mało o chorobie dziecka i o jakiś tam naszych problemach, dużo natomiast o tym co KŁS robią dla braci. Ogrom pieniędzy ładowanych w machinę gromadzenia życzliwych lekarzy podejmujących się operowania bez krwi jest nie do wyobrażenia. Dlaczego nie mieliśmy dyktafonu? Z grubsza – wysyłanie lekarzy na konferencje za granicę za pieniądze WTS, organizowanie takich konferencji, remontowanie oddziałów szpitalnych – to tylko to co najbardziej utkwiło w pamięci z tej rozmowy. Mówimy o kwotach liczonych w dziesiątkach tysięcy złotych. A rozmawialiśmy tylko o tym, co organizuje i w czym uczestniczy Nadarzyn, aby zjednać lekarzy ku metodom leczenia bez krwi…

Wtedy długo we dwoje z mężem rozmawialiśmy na ten temat, uznając że w sumie to nie jest złe wykorzystanie kasy z datków. W końcu na coś się przydaje – a z odnowionych szpitali przecież korzystają wszyscy.

Po powrocie do domu w kilku dyskusjach dzieliliśmy się z braćmi „zdobyta wiedzą” na temat KŁS. Jednak – co dziwne – NIKT nie zastanowił się nad tym ani przez sekundę. Wszyscy w zborze – rodzice, starsi, przyjaciele – tylko się na nas dziwnie patrzyli jak to mówiliśmy. Dziwne.

Ale nic to, życie toczy się dalej.

Jeszcze w czasie trwania choroby córki postanowiliśmy, że pora na drugie dziecko. Wiedzieliśmy, że kwestią ograniczonego czasu jest to, abym mogła pozostać w domu i kontynuować przerwę w pracy. Dlatego też po urodzeniu drugiej córki, przy wsparciu teściowej, wróciłam do pracy zawodowej. Wychodziliśmy na prostą. Choć w zborze byliśmy nadal przykładnymi głosicielami i wzorowymi rodzicami, którzy na zebraniach są nawet z zasmarkanym nosem, nasze kontakty z innymi ograniczały się raczej do głoszenia oraz spotkań towarzyskich. Specjalnie dużych i głębokich przyjaźni nie mieliśmy w zborze nigdy. Nie wiem skąd, ale od zawsze wiedziałam, że dyskusja na temat swoich wątpliwości czy opinii na temat wierzeń ŚJ, jest nie na miejscu. Kiedyś jako dwunasto czy trzynastoletnia dziewczynka miałam problem z tematem początku i końca wszechświata, pojęcia braku początku i nieskończoności Boga. Dużo nad tym myślałam. Ale starsza ode mnie siostra, przyjaciółka mamy, poradziła, aby się nad takimi sprawami nie zastanawiać, bo pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie objąć umysłem. Ja to łyknęłam. I odtąd wiele rzeczy w wierzeniach ŚJ przyjmowałam na słowo honoru, nie wgłębiając się w sprawę.

Szwagier, który osłabł duchowo (a wcześniej był cenionym nadzorcą TSSK oraz pionierem stałym), odszedł od zboru do KK. Poznał kobietę, z którą postanowił stworzyć dom, a że uznał, że należy w rodzinie wyznawać jedną religię – zmienił przekonania. Odłączył się, przyjął zaległe sakramenty w KK i ożenił się z przykładną katoliczką. Stukaliśmy się w głowę – dlaczego? Ale dyskusja nie miała sensu, tym bardziej, że mąż dał jasno do zrozumienia, że nasze przekonania religijne są całkiem inne. Kontaktów też nie zamierzaliśmy utrzymywać z nimi zażyłych. Choć na ślubie i weselu byliśmy.

Teściowa dla odmiany rozstała się z przyjacielem i wróciła do WTS. Ponieważ związana ze ŚJ była od lat siedemdziesiątych, czuła że WTS to jej miejsce. Choć poglądy ma liberalne jak na babcię z WTS – generalnie można by streścić je w słowach: „rób co uważasz, uważaj aby Cię nie przyłapali”.

Tu następuje zwrot nr 3. Ponieważ stanęliśmy na nogi finansowo, postanowiliśmy zrobić coś szalonego – mianowicie opuścić miasto i przenieść się na wieś. Dość szybko przystąpiliśmy do realizacji naszego planu, informując przyjaciół i rodzinę o naszych planach. Nie spotkaliśmy się ze zrozumieniem – chyba jedynie mój tata był pozytywnie ustosunkowany do naszych działań. Mamy podkreślały trudy życia na oddaleniu od zboru. My jednak – mając nakreśloną wizję spokoju, ciszy oraz stworzenia dzieciom innych warunków do rozwoju niż mieliśmy my – puściliśmy uwagi mimo uszu i zakupiliśmy siedlisko wiejskie. Nasze związki ze zborem oraz miastem jako takim rozluźniły się, ograniczyliśmy się tylko i wyłącznie do uczęszczania na zebrania, chodzenia do pracy i robienia zakupów w mieście. Resztę czasu spędzaliśmy na wsi.

Zwrot nr 4. Na którąś z kolei rocznicę ślubu mąż ofiarował mi oryginalny prezent. Zafundował mi profesjonalną sesję fotograficzną. Tak rozpoczęła się nasza przygoda z fotografią, która zresztą trwa do dziś. Od czasu do czasu braliśmy udział w przedsięwzięciach artystycznych, jak również komercyjnych. Moje zdjęcia umieszczone w internecie mocno kłuły w oczy niektóre osoby ze zboru. Zaczęły się kolejne wizyty starszych… Na szczęście mieszkaliśmy na oddaleniu i nie były to wizyty tak częste jak kiedyś. W którymś momencie zresztą uznałam, że mam dość tych żenujących wizyt i uzgodniliśmy z mężem, że podziękujemy za oficjalne „wizyty pasterskie”. Od tamtej pory starsi nie nachodzili nas już tak często – oczywiście nasze stanowisko nie przysporzyło nam uznania wśród grona naszych starszych. Rozszerzaliśmy grono znajomych i przyjaciół o osoby spoza zboru, powolutku oddalając się od niego. Nadal uczęszczaliśmy na zebrania, ale nie czyniliśmy tego ze zbytnią gorliwością. W niedziele często robiliśmy sobie „wolne” i nie jechaliśmy na Salę.

Dzieci rosły, a my mieliśmy coraz więcej czasu dla siebie. Nasze pasje i zainteresowania stały w coraz większej sprzeczności z naukami WTS. Standardowym argumentem starszych były:

–    nie zważacie na sumienia innych

–    gorszycie zbór itp., itd.

Wiemy, że za tymi wizytami stali niektórzy członkowie naszego zboru. Starsi sami z siebie nie byli zainteresowani wizytami u nas, jednak gdy zatroskany brat czy siostra podchodził do nich i mówił, że jest zgorszony nami, zaraz mieliśmy kłopoty. Byłam już mocno zdenerwowana tą sytuacją – jednocześnie zdecydowanie nie zamierzałam rezygnować ze swoich zainteresowań tylko ze względu na 2 czy 3 osoby w zborze.

Raczej nie ingeruję w to co robi mój mąż w sieci i mam do niego zaufanie. Nie zauważyłam więc kiedy zaczął się mocno interesować stronami odstępców w sieci. Wiem że mając sporo wolnego czasu w pracy, mógł sobie podczytywać to i owo. A że znamy się naprawdę dobrze i wiedział na co może sobie pozwolić, zaczął mi przemycać w rozmowach treści ze stron odstępczych. Pewnej nocy zwierzył mi się ze swoich myśli na ten temat. Odbyliśmy szczerą rozmowę na temat jego wiary w Boga, a raczej jej braku. Rozmowa dotyczyła również newsów np. z „Kryzysu sumienia”. Jestem impulsywną osobą, jednak takie trudne rozmowy czy wydarzenia potrafię „wziąć na klatę”. Ustaliliśmy wtedy, że nie zmienimy nic w życiu – póki się da będziemy w WTS, dzieci będziemy wychowywać w duchu naszej religii, a poglądy męża pozostaną między nami. Ja uważałam wtedy, że ok – WTS naucza wielu bzdur, ale jako że nie ma nic innego w zasięgu naszej wiedzy, innej religii lepszej, to niech zostanie tak jak jest. Stan ten trwał przez jakiś czas, aż do kolejnego zwrotu w naszym życiu….

Zwrot nr 5. W sierpniu 2010 w tragicznych okolicznościach zginął mój najmłodszy dziewiętnastoletni Brat. Do dziś nie jestem przekonana o tym, że to był wypadek. Nie byliśmy ze sobą tak blisko jak powinniśmy być. Mama skutecznie nas od siebie odsuwała. Podobno miałam zły wpływ na Brata. Miał zakaz spotykania się ze mną u nas w domu. A byliśmy wtedy w zborze, dość aktywni jeszcze. Widziałam jego bezradność i chęć ucieczki z toksycznego domu. Miłość do dziewczyny spoza zboru, duże problemy w szkole, miotanie się pomiędzy tym co trzeba, a tym co chciałoby się robić. Będąc nastolatką wiedziałam jedno – albo ucieknę z domu, albo odbiorę sobie życie, albo ucieknę w małżeństwo. Szczęśliwie udało mi się to ostatnie, szczęśliwie dobrze wybrałam mężczyznę.

Mój Brat nie miał takiego szczęścia.

Wszyscy złożyli to na karb nieszczęśliwego wypadku. Wydaje mi się jednak, że potrafię dodać dwa do dwóch. Chyba nikt ze ŚJ nie chciał przyznać, że to samobójstwo. Dlaczego? Ano dlatego, że wtedy nie można „zrobić pogrzebu z wykładem”, wg nauki ŚJ taka osoba nie ma też możliwości zmartwychwstania. A tego moja matka nie przyjmowała w ogóle do wiadomości. Na każdym kroku podkreślała, że Brat zginął dochowawszy wiary do końca i „w czystości”. Jakby to dla Boga miało tak wielkie znaczenie….

Starsi w zborze zachowali się bardzo brzydko ingerując w przebieg prywatnej uroczystości pogrzebowej, która odbyła się w wynajętej na ten cel auli wyższej uczelni. Zabronili mi wygłosić parę słów na zakończenie pogrzebu. Zakaz ten otrzymałam telefonicznie, w przeddzień pogrzebu od nadzorcy przewodniczącego zboru. Rozmowa była burzliwa i krótka. Wiem, że dyskusje sięgnęły dwóch nadzorców obwodu, którzy podobno stwierdzili, że mam prawo mówić. Od śmierci brata nosiłam czarną opaskę na głowie. Nakazano mi ją zdjąć – zupełnie nie rozumiem dlaczego…. Tak bezczelna ingerencja i arogancja starszych naszego zboru w tę uroczystość była dla mnie niewyobrażalna i zupełnie niezrozumiała. Bezsilność, złość oraz niewyobrażalny bunt wobec tej władzy roznosił mnie. To starsi byli gośćmi, zaproszonymi przez mamę, a ja – rodzona siostra, najbliższa rodzina – miałam grać jakąś rolę wymyśloną i narzuconą przez nich. Prześwietlono również moją „mowę” – wszyscy bardzo obawiali się skandalu. Z szacunku dla mojego Brata mówiłam tylko i wyłącznie o naszych odczuciach po jego stracie. Za każdym razem jednak w rozmowach z innymi podkreślałam, iż mój Brat mógł być uratowany, gdyby w porę poważnie potraktowano jego samego i jego wątpliwości oraz sugerowane myśli samobójcze.

Po pogrzebie nadzorca przewodniczący zboru chyba próbował mnie przeprosić, jednakże chyba nawet nie przyjęłam tych przeprosin. Przeproszono mnie…. przez mojego męża. To znaczy – starszy podszedł po pogrzebie do mojego męża i powiedział, że chciał mnie przeprosić… Żenujące. Tak się traktuje siostry w zborach.

Ograniczyliśmy nasze życie towarzyskie, zborowe i aktywność do niezbędnego minimum. Nie miałam ochoty i potrzeby spotkań z braćmi, którzy zupełnie nie rozumieli mojego rozgoryczenia i rozżalenia. Nie miałam też potrzeby spotkań z ludźmi „ze świata” – nie rozumieli zupełnie, bo nie mogli. Poprosiłam o spotkanie z osobą, która jest formalnie ŚJ ale żyła poza zborem, znała moją rodzinę i gotowa była wysłuchać bez oceniania. Odbyliśmy długą rozmowę, która w pewnym sensie bardzo mi pomogła. Wyartykułowanie mojego żalu po stracie Brata, złości na świat, życie, zbór oraz niesprawiedliwą i niczym nie uzasadnioną śmierć, było pomocne w zaczerpnięciu oddechu na kolejne tygodnie. Ten trudny czas był jeszcze tym bardziej straszny, gdyż parę dni przed śmiercią Brata rozpoczęłam nową pracę, która była dla mnie niezwykle ważna. Zaangażowałam się w pracę tak mocno, jak tylko mogłam, licząc, że to pomoże mi otrząsnąć się. Zaczęłam też racjonalizować sobie sytuację – szukałam gdzie tylko mogłam „szklanek do połowy pełnych zamiast do połowy pustych”. Aby nie popaść w chorobę psychiczną i uniknąć poczucia winy za śmierć Brata postanowiłam, że nie pozwolę sobie na załamanie. Były też przecież jeszcze małe dzieci, które również niesamowicie przeżyły śmierć swego najukochańszego Wujka i towarzysza zabaw.

Udało nam się przetrwać ten najgorszy czas.

W pewnym sensie machnęliśmy ręką na starszych i postanowiliśmy nie kryć się ze swym zdaniem czy publikacją zdjęć w internecie. Wspólnie ustaliliśmy, że prosić się o komitet nie będziemy, ale jak przyjdzie pora damy sobie spokój z WTS. Podczas pewnej dyskusji z mamą przyznałam, że nie uczęszczamy na zebrania, bo nie czujemy takiej potrzeby, a mój mąż nie wierzy w Boga. Moja mama zgłosiła sprawę dla starszych. Kilkakrotnie poszukiwali nas w celu odbycia z nami – no właśnie czego? Rozmowy? Komitetu? Sama nie wiem.

Pewnego dnia udało im się złapać nas w domu teściowej. Podczas środowego zebrania dość groteskowo wprosili się do domu teściowej, która była zresztą na owym na zebraniu. Wpuściłam ich – mając nadzieję, że jak zobaczą mnie w negliżu (byłam w koszulce nocnej, po kąpieli), przeproszą i wyjdą. Jakież było moje zdziwienie, gdy weszli do domu i chcieli wprosić się do pokoju na dyskusję. Mąż był w łazience. Dyskusja przeprowadzona w korytarzu między dwoma starszymi, mną a moim mężem wycierającym się po kąpieli w łazience, to była jakaś komedia. Oznajmili nam – upewniając się, że mój mąż w łazience słyszy ich – że zapraszają nas na komitet. Oznajmiliśmy, że nie zamierzamy się stawić. I tak kilka tygodni po tej wizycie zostaliśmy wyłączeni ze zboru. Od razu po tym idiotycznym spotkaniu ze starszymi napisaliśmy krótkie e-maile do znajomych ze zboru informujące o tym, że za kilka tygodni zostaniemy wykluczeni. Kto chciał, miał możliwość porozmawiania z nami i dowiedzenia się z naszych ust jak wyglądały sprawy. E-maile te wywołały również burzę w zborze; uprzedzając ogłoszenie decyzji starszych zrobiliśmy im niezłego psikusa. Kilka osób odniosło się do nas naprawdę miło, kilka ze łzami w oczach na ostatnich spotkaniach przed ogłoszeniem wykluczenia nie mogło zrozumieć naszej decyzji i nakazywało ogłoszenie skruchy. Inni zachowali się zupełnie obojętnie – tak jak nakazuje WTS.

Nasze stosunki z rodzicami wyglądają następująco. Teściowa uważa, że wrócimy do WTS za jakiś czas – tak jak kiedyś ona. Nie wyprowadzamy jej z błędu. Nadal się regularnie widujemy, teściowa zajmuje się wnuczkami, jeśli chce. Moja mam ostentacyjnie nas odsunęła od siebie. Jednakże dzięki temu, że mieszka z nią mój tata – ateista, nadal tam bywamy choć rzadziej. Mama zresztą oznajmiła tacie o naszym wykluczeniu… liścikiem. Teść mieszka oddzielnie i zupełnie nie jest wtajemniczony w te sprawy – nie ma to większego sensu. Spotykamy się okazjonalnie – tak jak i było za czasów WTS. Moje rodzeństwo od czasu mojego e-maila nie kontaktuje się ze mną. Brat męża nie utrzymuje z nami kontaktów towarzyskich – nie darzymy sympatią jego małżonki i vice versa, więc spotkania nasze są rzadkie.

Ze względu na stratę Brata chciałabym, aby stosunki z naszym rodzeństwem były lepsze. Nie potrzebujemy kolejnych tragedii. Póki żyjemy, można jeszcze dużo naprawić. Jednak nie walczymy o to. Moje rodzeństwo jest tak zaślepione naukami WTS, że np. moje pojawienie się na czerwcowym ślubie mojej siostry w USC wywoła niesmak i być może nawet zostanę wyproszona. To zresztą był jeden z powodów dla których liczyłam na przedłużenie naszej bytności w WTS. Ale cóż, nie udało się.

Brat męża natomiast jest pochłonięty swoją żoną oraz synem i zupełnie nie jest zainteresowany spotykaniem się z nami częściej niż 1-2 razy w roku. Smutne to…

Mam nadzieję, że ta historia pozwoli niektórym z Was, Czytelników, wykorzystać moje doświadczenia.

Obyście nie musieli nigdy testować tych ostatecznych doświadczeń – choroby i śmierci. Bo bycie w WTS i odejście z niego nie jest tym, co najgorsze w życiu może się nam przytrafić.

Kategoria: Historie ludzi |
Wyświetleń: 772 |